Spotkanie z Dawidem Marcinkowskim, Kino Centrum
„Sufferrosa” nie była filmem łatwym. Dość powiedzieć, że w zasadzie nie był to do końca film! Co więc oglądaliśmy w czwarty dzień Tofifestu w Kinie Centrum? Odpowiedzi poszukaliśmy u samego reżysera tego…
– …happeningu? – „Jest to eksperymentalny projekt audiowizualny, w którym wykorzystuję XX wieczne formy narracyjne. Jest to satyra na kult piękna i młodości” – wyjaśniał Dawid Marcinkowski.
„To dla mnie niezwykłe, móc prezentować ponownie przed państwem «Sufferrosę». Dokładnie rok temu, na festiwalu «Pole widzenia» tu, w CSW miał premierę mój projekt” – mówił Marcinkowski, który notabene kończył studia na Wydziale Sztuk Pięknych właśnie w Toruniu.
„Sufferrosa” to projekt, który powstawał stosunkowo długo. W 2000 roku reżyser wpadł na pomysł „zrobienia” (celowo używamy tego słowa) czegoś na pograniczu filmu, komiksu, gry komputerowej, interaktywnej, internetowej prezentacji, w którym każdy sam, za pomocą kursora może pokierować rozwojem akcji: „Każdy może wejść na stronę www.sufferrosa.com i zadecydować o przebiegu fabuły, wybierając w sumie ze 120 scen, w których bierze udział 25 aktorów”. A obsada, jak na projekt non-profit jest całkiem imponująca: przez 90 minutowy „film” w różnych konfiguracjach przewijają się takie nazwiska jak Szykulska, Urbaniak, Federowicz czy Tyszkiewicz. „Wiedziałem, że robiąc projekt niszowy muszę znaleźć znane nazwiska, żeby media zwróciły na niego uwagę. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, wyrażali się o projekcie z entuzjazmem. Cieszy mnie, że zgodzili się zagrać za darmo. Jeśli ma się pomysł i jest się zdeterminowanym, to można zrobić naprawdę wiele”. Inspiracje? „Wszystkie je widać. I te wysokie i te niskie. Czasami brałem kamerę i nagrywałem z You Tube’a, a nawet zrzucałem filmiki z komórki. Ale najważniejszą inspiracją był dla mnie polski film Wojciecha Hasa, skądinąd najdziwniejszy i przez to w Polsce w ogóle nie doceniony i nie zrozumiany: «Rękopis znaleziony w Saragossie»”.
Jest to projekt bardzo współczesny, wykorzystujący to, co kształtuje młode pokolenia: Internet, gry… Ważna jest jednak także przyszłość tego typu „interaktywności w filmie”. Autor uważa, że jest nieuniknione wkradanie się najnowszych technologii do sztuki filmowej: „Powstanie wiele strategii twórczych, ale to jest kwestia kilku lat. Granica między fikcją i rzeczywistością musi kiedyś stać się niewidoczna”.
Spotkanie z Olgą Frycz i Mateuszem Kościukiewiczem, Baj Pomorski
Zapowiedź, film, oklaski. Potem na scenę weszła Olga Frycz. A później pojawi się, spóźniony Mateusz Kościukiewicz – no i zaczęło się jedno z bardziej zbuntowanych spotkań festiwalowych!
„W polskiej prasie pojawiała się krytyka, że w filmie za mało jest obrazów horroru z PRL-u, a z kolei w USA zwracano uwagę tylko na miłość i muzykę" – mówiła Olga Frycz o filmie „Wszystko co kocham”, filmie, który faktycznie znajduje się na pograniczu gatunków, a bunt nie jest zorientowany na ustrój – jest młodzieńczy i wszechogarniający. Ale po kolei.
Siła filmu to przede wszystkim młodość: Frycz, Kościukiewicz, Giersza, Banasiuk, Obłoza, świetne zdjęcia Micha a Englerta i muzyka Daniela Blooma. Film opowiada historię grupy przyjaciół, nastolatków, którzy przeżywają swoje pierwsze miłości, bunty i szukając spełnienia w muzyce próbują sobie poradzić z szarą, trudną przecież rzeczywistością. „Jacek Borcuch od razu nam powiedział, że te lata osiemdziesiąte to tylko tło. To nie miał być film historyczny”. I rzeczywiście nie jest. Jest za to na wskroś współczesny i uniwersalny. „Czterdziestolatkowie mówią nam, że to film o ich pokoleniu, ale i młodzi zaznaczają, że to film o nich” – mówiła młoda aktorka.
Olga, która ma już za sobą role na srebrnym ekranie, m.in. w „Weiser” Wojciecha Marczewskiego, czy w „Bożych Skrawkach” Jurka Bogajewicza podkreśla: „Dla chłopców to był debiut. Ja mam debiut za sobą, ale ten film traktuję jako najważniejszy – otworzył mi dużo ścieżek” – we wrześniu zobaczymy Frycz w „Maratonie tańca” Magdy Łazarkiewicz i Macieja Kowalewskiego, a od września, zdradzi a na spotkaniu Olga, rozpoczyna pracę nad dwoma scenariuszami.
Tymczasem na scenę dosłownie wpadł nieco spóźniony Mateusz Kościukiewicz.: „Właśnie realizuję jedno ze swoich marzeń i zagram na koncercie razem z zespołem Dezerter. Wracam z małej próby” – mówił wyraźnie poruszony Kościukiewicz – „I choć nie śpiewałem zawodowo nigdy, chłopcy z Dezertera poradzili mi, że nie jest ważne jak śpiewam, ważne żebym dar ryja”. No i właśnie mniej więcej taki punkowo-rebeliancki charakter miało spotkanie, odkąd przybył na nie ten dobrze zapowiadający się młody, charyzmatyczny aktor Teatru Nowego.
Śmiało możemy powiedzieć: Tofifest spełnia marzenia! Mateusz zaśpiewa razem z Dezerterem w samym sercu Torunia. Zachwycona publiczność nie pozwoli a mu zejść ze sceny. Krótko mówiąc: pierwszy film, pierwszy koncert z Dezerterem, pierwszy bis – „Wszystko co kocham”.
Spotkanie z Wojciechem Smarzowskim i Erykiem Lubosem, Baj Pomorski
Gdy tworzyłem „Dom Zły” byłem zdania, że człowiek jest w złej kondycji. […] Prowokuję filmem. To co, boli? – to mocne słowa reżysera, Wojciecha Smarzowskiego skierowane do widzów po projekcji filmu „Dom Zły”. Już na wstępie reżyser otrzymał słowa uznania, za dopracowanie się swojego wyrazistego stylu. Film został doceniony i zauważony na różnorakich festiwalach na różnych kontynentach. Praca nad scenariuszem była długa: „12 lat – tyle zajęła mi praca nad filmem. Jestem zadowolony. Udało mi się stworzyć na prawdę bardzo dobry film, przy tak normalnym, standardowym budżecie” – mówił Wojciech Smarzowski.
Drugim gościem spotkania był aktor grający w „Domu Złym” – Eryk Lubos. Lubos świadomie prowokował widzów podczas spotkania, twierdząc, iż w „Domu Złym” dostrzegł szekspirowski charakter. Podkreślił rolę dzisiejszych mediów i sposobu odbierania ich przekazu przez nas. „Piękne, TVNowskie twarze – kochamy je! Ja też je kocham. Przykro mi się obserwuje ten szalony pęd stanu posiadania w dzisiejszym świecie” – mówił. Smarzowski włączył się do tej rozmowy: „Kradnę, podsłuchuję, podglądam – takie jest zadanie, jakie sobie postawiłem. Obserwując przez tak długi czas dochodzę do wniosku, iż lubię twarze, na których napisane jest życie. Na których widać, że Ci ludzie dużo w swoim życiu przeszli. Tak głęboka analiza postaci również pomaga mi w doborze aktorów do moich projektów. Nie lubię sytuacji czarno-białych. Moim zadaniem jest intelektualna prowokacja odbiorców” – kwitował.
Pod koniec rozmowy Lubos podkreślił znaczenie „Domu Złego” i tego, jak powinien oddziaływać na każdego człowieka – „Gdy oglądałem ten film po raz pierwszy uczyniłem prywatny rachunek sumienia. I do tego właśnie ma się sprowadzać ten film!” Ze strony widowni twórcy usłyszeli wiele słów podziękowania miedzy innymi za wierność i dbałość o szczegóły podczas zdjęć z epoki PRL-u.
Pod koniec spotkania padło szokujące nieco podsumowanie twórczości Smarzowskiego: „To filmy mające charakter fizjologiczny. Fizjologicznie oddziaływają na widza”. Reżyser nie protestował.
Spotkanie z Katarzyną Posłaniec, Baj Pomorski
Jeden z najgłośniejszych filmów ostatniego roku. W momencie pojawienia się na ekranach rozpętał prawdziwą burzę. Wszyscy zastanawiali się czy historia pokazana przez Katarzynę Rosłaniec jest prawdziwa i czy można mówić o „galeriankach” jako o zjawisku społecznym. Nikt bowiem nie mógł uwierzyć, że ta szokująca historia kilku nastoletnich dziewczynek mogła się wydarzyć. Widzowie Tofifestu w piątek mieli okazję po filmie porozmawiać z reżyserką i zadać jej kilka pytań.
Pierwszym i w tej sytuacji oczywistym pytaniem była kwestia okoliczności powstania filmu. „Mój film powstał z etiudy, którą musiałam stworzyć w ramach zaliczenia na studiach. Etiuda z kolei powstała na podstawie dokumentu, który kiedyś zobaczyłam w telewizji. Opowiadał o dziewczynce, która po to żeby mieć nową komórkę zaczęła szukać tzw. ‘sponsora’. Po jego obejrzeniu po prostu usiadłam z wrażenia, bo nie zdawałam sobie sprawy, że coś takiego może się dziać. Dzięki nagraniu etiudy wiedziałam, że łatwiej będzie mi potem zrealizować film”.
Często jednak wiemy, że aby film był autentyczny nie wystarczy pomysł i scenariusz. Ważne są szczegóły, które tworzą całość i przemawiają do widza. Dlatego też wszyscy byli ciekawi w jaki sposób Katarzyna Rosłaniec stworzyła tak realistyczny film. „Rozmawiałam z wieloma dziewczynami, które nie opowiadały mi bezpośrednio o sobie, ale o swoich koleżankach i okazało się, że to zjawisko jest znane młodzieży. Wchodziłam też na portale internetowe podając się za Milenę i starałam się jak najwięcej rozmawiać z galeriankami. Dzięki temu bohaterki w moim filmie mówią takim językiem”.
Ponieważ film oprócz dobrych recenzji stał się przedmiotem krytyki, również na widowni pojawiły się obawy, dotyczące przekazu filmu. „Czy nie boi się pani, że ten film stanie się rodzajem instrukcji dla nastolatek?” – padło pytanie z widowni, na które reżyserka bez wahania odpowiedziała: „Nie boję się, ponieważ uważam, że ten film jest w tak realistyczny sposób zrobiony, że jest przestrogą, a nie przyzwoleniem”.
Katarzyna Rosłaniec w „Galeriankach” oprócz samego zjawiska, pokazuje również przyczyny takiej sytuacji. „Jest to film o braku relacji w rodzinie. Braku miłości i rozmowy. Z czymś takim mamy do czynienia w osiemdziesięciu procentach polskich rodzin”.
Na koniec byliśmy ciekawi, jakie plany ma reżyserka po tak udanym debiucie. „Jestem już na etapie castingów do kolejnego filmu. Będzie to opowieść o nastolatce, która zachodzi w ciążę, bo zamarzyło się jej dziecko. Znów będę starała się pokazać pewnego rodzaju zjawisko. Tym razem jednak mam o wiele lepszy scenariusz”.