„Lincz”, nominacja w kategorii FROM POLAND. Spotkanie z producentem filmu Włodzimierzem Niderhausem i reżyserem Krzysztofem Łukaszewiczem.
W „Linczu” reżyser nie daje widzowi szansy oglądania filmu. Widz przez cały seans musi ślizgać się po subiektywnym i arbitralnym obrazie Łukaszewicza. A mimo to reżyser mówi: „Zależało mi, żeby postawić widza pośrodku tych wydarzeń, żeby obraz był obiektywny”. Na czym więc polega ta osobliwa relacja subiektywizmu i obiektywizmu w „Linczu”?
Kampania promocyjna, w której „Lincz” zapowiada Sławomir Sikora, pierwowzór Adama z „Długu” Krauzego była trochę przesadzona. To porównanie wydaje mi się za bardzo powierzchowne — mówił Krzysztof Łukaszewicz, reżyser „Linczu”, który w niedzielę, po projekcji filmu spotkał się z widzami Tofifestu w Baju Pomorskim.
— Moim zamiarem było, żeby postawić widza w samym środku wydarzeń, tak, by obraz był jak najbardziej obiektywny i by dawał widzowi możliwość dokonania własnego moralnego osądu. Przyznaję też, że miałem nadzieje, że film będzie jakimś głosem w sprawie procesowej tych ludzi.
Otóż osobliwa relacja o której wspomniałem na początku polega na tym, że widz ma możliwość wydania własnego osądu, ale tak… jakby go nie miał. Obiektywizm (jeśli w ogóle istnieje taka kategoria) o którym wielokrotnie podczas spotkania wspominał Łukaszewicz trudno bowiem wpisać w film z tak dużym ładunkiem emocjonalnym, ba!, w ogóle trudno o nim mówić przy okazji jakiegokolwiek dzieła któregokolwiek artysty. Obraz jest na wskroś subiektywny, nie posiada „drugiego dna”. Chodziło więc reżyserowi raczej o pewną rekonstrukcję, wiarygodną sprawozdawczość wydarzeń, które rozegrały się na mazurskiej wsi:
— Jerzy Hoffman powiedział mi kiedyś, że jeśli mam robić widza w jajo, to lepiej, żebym w ogóle nie zabierał się za kręcenie. Jednocześnie nie chciałem, żeby to był film dokumentalny, bo zawsze filmy fabularne mają większą siłę przekazu. Dokument nie posiada tylu narzędzi i możliwości docierania do widzów.
Przypomnijmy: zainspirowany głośnymi wydarzeniami we Włodowie thriller o zbrodni, która wstrząsnęła polskimi mediami i wymiarem sprawiedliwości. W niewielkiej mazurskiej miejscowości dochodzi do krwawego morderstwa, którego sprawcą może być niemal każdy z okolicznych mieszkańców. Okazuje się, że ofiara — 60-letni recydywista — od lat okrutnie znęcała się nad sąsiadami. Opis krótki, a przyznać trzeba, że wypełniony potencjałem na film. Łukaszewicz tego nie zmarnował, co potwierdzają nagrody i nominacje (w tym nominacja na tegorocznym Tofifest w kategorii FROM POLAND).
Godna największych pochwał jest rola Wiesława Komasy, który postać wiejskiego socjopaty Zaranka zagrał brawurowo:
— Bez niego nie zrobiłbym tego filmy — to on dźwiga „Lincz”. Wiesław, człowiek, trzeba przyznać, niezwykle łagodny i ciepły miał wielkie obawy by wziąć tę rolę. Obawiał się, że sobie z nią nie poradzi. Co mnie do niego przekonało? Komasa ma bardzo głębokie, zimne spojrzenie. Kreację tej roli zaczęliśmy właśnie od spojrzenia. Nie wyobrażałem sobie nikogo innego w tej roli — na szczęście po długich przekonywaniach udało mi się namówić pana Wiesława.
W „Długu” Krauzego najważniejsze są wątpliwości moralne, trudne osądy, dramat rodzin i przede wszystkim, fakt, że sfilmowane wydarzenia zdarzyły się na prawdę, no i nade wszystko doskonała gra na emocjach i kreacje aktorów. Panie reżyserze, doceniamy skromność, ale bliżej Panu do mistrzów, niż się Panu wydaje!
Spotkanie z Rafałem Kapelińskim, reżyserem filmu „Konfident”
„Konfident” to tragikomedia o tym jak spokojne życie mieszkańców Ciechocinka przerywa opublikowanie „listy Wildsteina”. Ku zaskoczeniu wszystkich znalazł się na niej jeden z głównych bohaterów, znany ze swego antykomunistycznego nastawienia. Lista wywraca jego świat do góry nogami.
„Konfident” jest filmem opartym na faktycznych doświadczeniach reżysera. Widzowie wielokrotnie podkreślali, że doceniają jego odwagę, by opowiedzieć własną historie. Sam Kapeliński wyznał, że związek fabuły filmu z jego faktycznymi doświadczeniami jest silny. Akcja „Konfidenta” działa się w autentycznym domu reżysera. Dialogi głównych bohaterów, ojca i syna, wzorowane były na faktycznych rozmowach Kapelińskiego z ojcem. Dobrze, że mojego taty tutaj nie ma — żartował — On jeszcze tego filmu nie widział.
Nie bez znaczenia jest fakt, że Kapeliński od lat przebywa poza krajem. To daje mu możliwość spojrzenia na Polskę z perspektywy outsidera. I choć motywem przewodnim w jego ostatnim filmie stała się „lista Wildsteina”, „Konfident” nie jest polityczną szarżą. Kapeliński wyznał, że pokazywał „Konfidenta” swoim przyjaciołom w Stanach Zjednoczonych z przekonaniem, że nikt tego filmu nie zrozumie. Był jednak zaskoczony reakcją odbiorców. Jako Polacy jesteśmy ograniczeni kontekstem politycznym — mówił. — Poza granicami kraju spotykam się z zupełnie innym odbiorem. Osobom niezwiązanym z Polską udaje się znaleźć uniwersalną interpretację. Lustracja jest zabiegiem a nie przedmiotem tego filmu. To jest opowieść o samotności. O tym jak w wielkim świecie polityki mali ludzie się gubią.
Twierdził także, że optymistyczne nastawienie Polaków do historii będzie się zmieniać. Nasze spojrzenie na minione wydarzenia będzie ewoluowało. Jestem o tym przekonany. W polskim kinie już zaczynają się pojawiać filmy, które ujmują polska historię z nieco innej strony. Za pięć lat będziemy oglądać „Konfidenta” zupełnie inaczej. Podkreślał także, że każdą opowieść można ująć z dwóch perspektyw. Weźmy na przykład Napoleona. Jego postać możemy przedstawić z perspektywy wielkich bitew i spektakularnych zwycięstw, a także z perspektywy kamerdynera, który dba o wyczyszczone buty cesarza i zapina każdy jego guzik. Ta druga jest ciekawsza i dużo bardziej obiecująca.
Reżyser wciąż chce opowiadać historie właśnie w taki sposób. Obecnie pracuje nad dwoma projektami.
Spotkanie z Magdaleną Boczarską i Robertem Więckiewiczem, aktorami w filmie „Różyczka”
„Różyczka” to historia zainspirowana prawdziwymi zdarzeniami jakie rozgrywały się w Polsce w 1968 roku, oraz biografią pisarza Pawła Jasienicy. Jest to opowieść nie tylko o szczególnie trudnym okresie politycznym dla naszego kraju, ale przede wszystkim o wielkiej i skomplikowanej miłości uwikłanych w system ludzi. Film w reżyserii Jana Kidawy-Błońskiego zebrał wiele nagród na festiwalach za rok 2010, takich jak choćby Złote Lwy za najlepszy film. Trzeciego dnia Tofifestu mieliśmy przyjemność spotkać się z wielkimi gwiazdami, odtwórcami głównych ról — Magdaleną Boczarską i Robertem Więckiewiczem.
— Na jakiej zasadzie wybieracie scenariusze i dlaczego zdecydowaliście się właśnie na „Różyczkę”?
MB: Ze scenariuszami i filmami jest jak z facetem. Albo jest ta chemia od początku albo jej nie ma. Mnie ten scenariusz przekonał już po piętnastu stronach. Poza tym w Polsce nie jest najlepiej z rolami dla kobiet. Ja naprawdę miałam szczęście, że mogłam zagrać taką postać.
RW: Mnie najbardziej w filmie interesują relacje między ludźmi z tego względu wybrałem właśnie ten scenariusz.
Wiele pytań dotyczyło tego, czy jest to film polityczny. Widzowie bardzo chcieli się dowiedzieć na ile ta nietypowa historia może być uniwersalna.
R: Podobną sytuacja mogłaby mieć miejsce w każdych innych realiach. Ludzie w każdym momencie mają podobne problemy. Zmieniają się czasy, ale nie ludzie. To jest ciągle ta sama historia. Bardzo fajnie było znaleźć się na takim nietypowym planie, ale nie było łatwo.
M: Ja zdawałam sobie sprawę, że to była prawdziwa historia inspirowana prawdziwymi życiorysami. Dla mnie jednak przede wszystkim była to historia o miłosnym trójkącie, tło polityczne było tylko bazą do opowiedzenia tej historii. Ten film jest też o tym, że za każdym złym występkiem kryje się jakaś ludzka pobudka.
R: Trudno jest zagrać szewca, czy gangstera. Co to znaczy? Najpierw jest człowiek, a potem jest szewc. Pewne realia są istotne dla całego filmu, ale tu chodzi o ludzi i ich historię. Ja się bardzo cieszę, że moje dorosłe życie nie przypadło na tamte czasy. Wolałbym się nie stawiać w sytuacji bohaterów, ale dzięki temu, że jestem aktorem mogłem pośrednio dotknąć tego tematu.
— Jakie emocje towarzyszyły Wam w czasie pierwszego oglądania filmu?
M: Ja widziałam ten film krótko przed premierą na pokazie dla siedmiu reporterów. Oglądanie siebie na ekranie jest stresującym uczuciem dla aktora, co nie znaczy, że niemiłym. Na początku jest stała samokontrola, potem patrzy się na to bardziej chłodno.
R: Normalnie, jakichś specjalnych emocji nie było. Aktorzy są dosyć narcystyczni. Przy pierwszej projekcji patrzą głównie na siebie, ale z tego powodu, żeby zobaczyć gdzie mogło być lepiej. Ważniejsze jest to jak inni to oceniają. Pożądane są czasem reakcje totalnej negacji i odrzucenia. Jeżeli ktoś krzyczy do mnie „co za gówno!”, to ja się z tego cieszę, bo to znaczy, że doprowadziliśmy go do takiego stanu. Lubię skrajne reakcje, najgorsze są te obojętne.
Na koniec spotkania aktorzy zdradzili, że mimo iż „Różyczka” miała swoją premierę w zeszłym roku, to mają już zaplanowane na kolejne dwa lata, listę festiwali i miejsc gdzie film będzie promowany. Okazuje się, że historia, która wydawać by się mogła, że zostanie zrozumiana tylko u nas, wzrusza widzów na całym świecie.
Przemysław Wojcieszek: „Dziedzictwo trochę mi się pieprzy z dziewictwem”
„Made in Poland” w reżyserii Przemysława Wojcieszka to historia pełna buntu, nienawiści i niezgody na otaczający Świat. Siedemnastoletni chłopak budzi się pewnego dnia i czuje niepohamowaną złość, którą wywołuje to co widzi za oknem. Postanawia coś z tym zrobić. Próbuje wzniecić rewolucję. Niezwykła historia wykrzyczana za pomocą kamery zmusza do zastanowienia się nad tym jacy jesteśmy jako naród i społeczeństwo. Na pytania publiczności po projekcji filmu odpowiadał reżyser i autor scenariusza.
— Manifest? Jak zdefiniować ten film?
W: Trudno jest eksplikować swoje filmy, więc nie śmiałbym nic sugerować. To jest projekt, który robiłem po kilku latach nieobecności w kinie. Od początku to był scenariusz filmowy, ale nie byłem w stanie od razu go zrealizować, więc najpierw zrealizowałem tekst teatralny. Formalnie ten film jest odważny, ale tylko w stosunku do tego co się dzieje w Polsce. Jeśli odnieść to do tego co się dzieje na Świecie to jest wręcz konserwatywny. Kino światowe jest dużo dalej od tego co się dzieje w Polsce. Od kilku miesięcy jeżdżę z tym filmem po Europie, on otworzył mi miejsce na festiwalu w Berlinie i teraz oni czekają na kolejny mój film. Z Warszawy nikt do mnie nie zadzwonił.
— Co odpowiesz na zdanie, że ten film godzi w Polaków i polskość?
W: Polacy mają za wielkie mniemanie o sobie. Ten film jest z odłamków świata, który wokoło nas jest. Oczywiście jest on trochę przerysowany, jest zabawny, ale my rzadko się śmiejemy z samych siebie, a powinniśmy. To jest trochę nostalgiczny film. Nie chciałem robić filmu o tej otaczającej amnezji, która mnie strasznie wkurwia. Mała stabilizacja mnie irytuje, bo jest chowaniem głowy w piasek. Ten film pokazuje próbę buntu w świecie, który ten bunt wyklucza.
— Czy to jest kino offowe?
W: Moje związki z kinem offowym w Polsce nie były zbyt silne. Gdy system pozwolił na branie pieniędzy od państwa, to przecież byłbym idiotą gdybym ich nie wziął. Na Świecie to się zmienia i za chwilę w ogóle nie będzie już offu. Przy zalewie plastikowych komedii trudno dostać się na zmonopolizowany przez wielkie wytwórnie rynek. Niestety, niewielu jest też autorów, którzy mają coś do powiedzenia filmem. Teraz możliwości są takie, że każdy przy niewielkim nakładzie finansowym może zrobić film. Jeśli jesteś dobry to cię wezmą do Cannes, jeśli jesteś gówniany to cię nie wezmą.
Widzowie namówili reżysera, aby opowiedział kilka słów o swoim nowym projekcie, w trakcie którego jest realizacji: Kolejny mój film to próba queerowego kina w Polsce, strasznie mnie to jara. Historia dotyczy wykluczenia w związku z homoseksualizmem i walki o jego akceptację. W filmie grają młodzi aktorzy, ciągle coś się dzieje, jest inteligentny. Dla mnie film zawsze powinien być zabawą i mam nadzieję, że kolejny taki właśnie będzie.